top of page
  • Black Facebook Icon
  • Black YouTube Icon
  • Black Instagram Icon
Search

Giza. Pieniądze? Bierzemy wszystko! - Egipt Część 3

Pierwszego dnia naszego pobytu ruszamy metrem do Gizy.

Dość frywolnie nie sprawdzając, że ostatni odcinek wymaga wzięcia autobusu i nie jest to trasa, którą ewentualnie da się przejść piechotą.


ree



Spędzamy półtorej godziny w metrze. Jest tłoczno, ale zaskakująco nowocześnie. Moglibyśmy być w Warszawskim metrze. Tabory są nowsze niż w Atenach. Panuje też podziemny savoir vivre. Dla wszystkich ważne jest ustępowanie miejsca. Kiedy opuszczasz wagon wybierasz sobie, kto powinien usiąść na twoim miejscu już przystanek przed wyjściem i dajesz mu znak. Staruszek, matka z dzieckiem? Wybór jest ważny. Tak samo jeśli wolne miejsca są porozrzucane i zmuszają rodzinę lub podróżująca razem parę do siedzenia w odległości od siebie. Zaczyna się wtedy rozgrywać podziemna partia szachów, może się poprzysiadać cały rząd, byle na końcu rozdzieleni podróżnicy usiedli razem.


Na przystankach metra widać różowe znaki z toaletowym rysunkiem kobiety. Biorę je za jakiś natłok damskich toalet, zanim Tomek podczas przesiadki nie wejdzie do wagonu przy jednym z nich. To oznaczenie wagonów dla kobiet.

Świadectwo lokalnej kultury podziału, ale nie tylko. Takie same są w Mexico City, czy w metrze w Indiach. Nie ważna jest religia.

Mega miasta w swojej przeludnionej naturze wymykają się spod kontroli. Kobiety często wybierają jeżdżenie zatłoczonymi wagonami osobno od mężczyzn. Inaczej zatłoczone wagony gwarantujące anonimowość ośmielają ocieraczy, którzy korzystając z tłoku dotykają i siebie i innych tam gdzie nie wolno.

Nam podróż mija bezproblemowo. Wielu ludzi przy każdej przesiadce namiętnie się przesiada żebyśmy mogli jechać blisko siebie. Wszyscy są bardzo mili. Widać, że są też mili dla siebie na wzajem. Robi to na nas fajne wrażenie.



W tym dobrym nastroju wysiadamy na stacji metra Giza, która jest jakimś przypustynnym ursynowem z lat 80tych. W drodze do wyjścia Tomek zgaduje się z jakimś młodym mężczyzną, który też jedzie z synem do piramid. Przyjechał aż z Aleksandrii pokazać dziecku Gizę. Decydujemy się wziąść wspólną taksówkę, do zrobienia jest jeszcze pół godziny drogi. Wyobrażałam sobie, że przejdziemy spacerem ten odcinek, a jedziemy pięcio pasmówką pośród blokowisk na pustyni. Jak ja czytam przewodniki?

Pan opowiada nam o Aleksandrii. Chłopiec siedzi obok mnie i patrzy bez zaciekawienia to na pustynie to na nas. Po jakimś czasie zapada cisza, a ja zaczynam tracić pewność siebie. Jedziemy strasznie daleko, a za oknem robi się coraz biedniej. A przecież jedziemy do Gizy. Do Piramid. Turystycznego piekła. Giza “place to be” na okładce tegorocznego Times'a.


ree


Krajobraz przypomina biedne przedmieścia Indyjskich miast. Na ulicach jest wszystko po za chodnikami. Śmieci, rozpadające się domy, osły, pokiereszowane bezdomne psy. Dramatyzmu dodaje pustynny kurz wymieszany ze smogiem, który przykrywa wszystko brudną mgłą. A my nadal jedziemy. Droga wydaje się nie mieć końca.

"My jedziemy do wejścia dla lokalnych, nie dla turystów." - odzywa się nagle ojciec. "Wejście dla turystów jest dalej. Tutaj za rogiem jest wejście dla lokalnych, ale powiem im, że jesteście ze mną to może uda wami się wejść z nami jeśli chcecie." Okolica wygląda źle. Nawet bardzo źle.

Gdyby nie mapa google, która pokazuje, że rzeczywiście jesteśmy w okolicy piramid już dawno bym spanikowała. Teraz próbuje sobie tłumaczyć, że tak tu po prostu jest. Może nikt by się nie spodziewał, ale tak jest. Jednak jest dziwnie. Zjeżdżamy z głównej drogi w jakąś zapiaszczoną brudną uliczkę ciągnącą się wzdłuż długiego muru. “Tu jest wejście dla lokalnych. “ mówi ojciec chłopca pokazując nam dziurę w murze z której wita nas już kolejny mężczyzna.

Nim się zorientujemy siedzimy w ciemnym pokoju bez okien do którego prowadzi dziura, na ścianie wisi plakat na którym są piramidy, wielbłądy i bryczki, a jakiś jowialny gość rozpoczyna prezentację naszych możliwości.


ree

“Tam jest wejście dla turystów” macha w bliżej nieokreślonym kierunku. “Bardzo drogie. U nas jest dużo lepiej. Wejście tylko dla lokalnych. Udało wam się. Policja o nim nie wie.” - mówi.

Nie wie, że nie może bardziej zniechęcić do swojej oferty niż mówiąc, że teraz, pierwszego dnia pobytu, mogę dobrowolnie przedzierać się przez dziurę w murze do piramid za plecami policji. Co za kretyński pomysł!

“Mamy bryczkę i wielbłądy. Do wyboru. Wyprawa bryczką może zawierać obejrzenie piramid z daleka, czyli tak zwaną panoramę, albo też podróż do samych piramid na 2 godziny. Piramidy kosztują 70 dolarów od osoby.” ciągnie.

Ojciec z dzieckiem siedzą grzecznie obok nas z kamiennymi twarzami .

“Wychodzimy” - pochylam się delikatnie do Tomka.

“Dlaczego? To nie taka wygórowana cena..”

“Dlaczego!? Wychodzimy!”

“Jeśli nie macie 70 dolarów od osoby może być 50.” - spuszcza z tonu wielbłądziarz - “Albo może wam wystarczy, że pojedziecie na samą panoramę."

Nie wiem, ze w tym czasie Tomek ocenia, że za “one in a lifetime experience” zobaczenia piramidy i 2 godzin do 5 godzin na wielbłądzie 70 dolarów to rzeczywiście uczciwa cena.

Jedyny jego problem jest taki, że ukrył dolary w skarpetce, a nasz pokój bez okien z dwoma panami prowadzi tylko na jedną albo na drugą stronę muru. Zastanawia się więc dyskretnie je wyjąć i że to nie będzie dobrze wyglądało.

Mamy walutę poukrywaną po cinkciarsku dlatego, że od grudnia rząd egipski wprowadził wymóg dla turystów, żeby płacili w przywiezionych dolarach ewentualnie euro za koleje i hotele. Tego rodzaju gotówki na miejscu nie da się zdobyć, bo chodzi o to, żeby przywieźć do kraju tę walutę. Z bankomatu jest niewypłacalna. Tak więc dysponujemy jakąś idiotyczną ilością gotówki poutykanej po dziurach, częściowo jak się okazuje, w skarpetkach. Jest 32 stopnie. Dolar w skarpetce zdecydowanie śmierdzi.

Nadal więc nie wychodzimy, bo Tomek się ociąga i mówi do mnie, że to chyba nie najgorsza cena, sprzedawca w tym czasie schodzi do 30 dolarów, a ja oświadczam, że wychodzimy i nie negocjuje tylko wychodzę.

“Ok, ok dajcie nam tyle ile macie!”- krzyczy już mężczyzna machając rękami.

Ojciec chłopca siedzi cały czas obok bardzo wyciszony.

W ogóle nie jest tym wesołym panem z taksówki, co to nas zapraszał do Aleksandrii.

“Nic nie mamy. Wychodzimy.” mówię

“Ok, ok. Ile macie ? Weźmiemy wszystko!”


ree

Wstajemy i wychodzimy. Trochę się boje czy nie wezmą wszystkiego co mamy, nawet jeśli nie kupimy wycieczki. Wstajemy i wychodzimy wśród krzyków, żebyśmy zostali. Ale pozwalają nam wyjść.

Idziemy uliczką wzdłuż rozpadającego się muru do głównej ulicy. W dziurze miga nam chudy koń w śmieciach niedaleko reklamowanej bryczki. No kurwa, nie.

Dochodzimy z powrotem do pięcio-pasmówki.

Mapa wskazuje, że piramidy są kilka kilometrów prosto. Ulicą mkną hipisowskie busy z lat 60tych. Przejeżdżają jeden za drugim, wypełnione ludźmi, z otwartymi silnikami, żeby się w drodze nie zagotować i wyrwanymi bocznymi drzwiami, żeby szybciej wsiadać i wysiadać. A może i dla ulepszenia klimatyzacji.

Zatrzymujemy jednego z nich. Bilet kosztuje nas 5 funtów. Młody kierowca jest zachwycony, że może nas podwieźć. Tomka sadzają z mężczyznami z tyłu, ja siedzę przy drzwiach bez drzwi. Wszystko wygląda praktycznie jak w Indiach, więc nie powinno budzić we mnie takich emocji. Tylko, że promowany wizerunek tego miejsca spowodował, że moje oczekiwania były diametralnie inne. Spodziewałam się plastiku, turystycznej tandety i sztucznego świata hoteli. Za dziurą po drzwiach natomiast przesuwa mi się krajobraz na wskroś realny.

CDN

 
 
 

Comments


bottom of page