top of page
  • Black Facebook Icon
  • Black YouTube Icon
  • Black Instagram Icon
Search

Kwarantanna w namiocie

Updated: Feb 16, 2021


Na południe Krety jedzie się zniknąć. Schować. Uciec.

Przed społeczeństwem. Wymiarem sprawiedliwości. Własną przeszłością.

Tam nikt nie zadaje pytań. Są tylko góry, owce, jaskinie, kaniony.

Na południu, na nieznanej, ukrytej za górami plaży, kiedyś mieszkali hipisi.

Był to jeden z ich przystanków przed Indiami.

Teraz w lecie jest tam plaża nudystów.

W zimie trafiają tu przeróżni ludzie.


ree

Pojawiają się vany alternatywnych podróżników po sezonie. Rodziny neo hipisów. W bambusowej chacie mieszka tu bezdomny Szwed. Gdzieś w kamieniach Pakistańczyk. W jednej z jaskiń Zeus, najgroźniejszy terrorysta świata.

A na końcu, po prawej stronie, na Petropoli, od pół roku mieszka w namiocie para Holendrów.

- Holland! It is a beautyfull country!

- Poland! PO LAND! Polonija!

- A polonija!


Ta para Holendrów to my. 


Nie umiem ustalić przebiegu zdarzeń, który spowodował, że uparłam się jechać na plaże. Boje się wysokości i przejazd autobusem przez góry napawał mnie przerażeniem. Jechaliśmy cały dzień. Autobusu powrotnego nie było. 

Nie wiem dlaczego chodząc po plaży zgodziłam się, że położymy się spać w jakimś opuszczonym namiocie. Fale ogłuszająco tłukły o kamienisty brzeg. Plaża była usiana podartymi namiotami, nam jednak wydawało się, że zaraz ktoś z jednego z nich wyskoczy. 


Następnego dnia nie było znowu autobusu. Poszliśmy na spacer do pobliskiego wąwozu. 

W dawnych czasach był piracką zatoką. W wąwozie znaleźliśmy ukrytą jaskinię, w której ktoś urządził dom. 

I coś kazało nam zostać. Odłożyć lot do domu na jakiś tydzień. Później na dwa. Poznać to miejsce. 


ree

Dwa tygodnie później zachorował cały świat. Zamknięto drogi powrotu. 

A my zostaliśmy w czyimś opuszczonym namiocie, w środku zimy.  

Było zielono i wszystko kwitło tysiącami żółtych kwiatów. Wydawało się, że my i trzydziestu tutejszych mieszkańców jesteśmy ostatnimi ludźmi na ziemi i że Ziemia przejęła z powrotem panowanie nad światem. 

Codziennie zamykano kolejny kraj.

Codziennie pojawiały się nowe zakazy i obostrzenia.

Trudno było zdecydować, że nie zgłaszamy się na “lot do domu”.

Raz chciano nas przeszmuglować w transporcie oliwy. Ale nie zostaliśmy po to, żeby wracać. 

Dzień przed całkowitym zamknięciem Grecji sąsiad zawiózł nas do miasta, żebyśmy sobie kupili własny namiot, kuchnie gazową, garnek..

Dopiero tutaj było widać, że coś się dzieje. Aptekarki w maskach zamykały drzwi i przyjmowały zamówienia tylko przez okno. Tylko one miały jeszcze dostęp do masek. Czterech chińczyków w chińskim sklepie krzyknęło “nie wchodzić!” na widok T. który przyszedł zapytać o namiot, a następnie zabarykadowali drzwi. 

Tak się zdenerwowałam, że nie mogłam sobie przypomnieć hasła do banku i siedziałam na chodniku płacząc i  tłukąc kolejne numery loginu przekonana, że zablokuje już wszystko i nie dość, że się już nigdy stąd nie wydostaniemy, to nie będziemy mieć z czego żyć.


Ale udało się i zostaliśmy. Na pięć miesięcy. Bez bieżącego prądu. Bez ciepłej wody. Bez sztucznego światła. Bez sztucznego życia. Na piasku. 

Skazani na łaskę i życzliwość lokalnych mieszkańców. Z plażowym kotem, który się do nas przyczepił pierwszego wieczoru i już nie odstępował nas na krok. Szybko nazwaliśmy go Zorba.

Był marzec i tyle światła nie doświadczyłam w nim przez całe moje życie. Chodziliśmy na różne wyprawy po okolicznych wzgórzach i kanionach. Widoki zapierały dech w piersiach. Co noc nie wiedzieć czemu, budziliśmy się o 3 i rozmawialiśmy godzinę, dwie w ciemnościach. 

Zasypialiśmy z zachodem słońca, bo w ciemności nie było co robić, a wszystkie lokalne tawerny, których było słownie dwie, otwarte zwykle w zimie, zamknęły się pod groźbą kar i najazdów policji. Wkrótce pękł nam materac na którym spaliśmy i zostaliśmy na gołej ziemi.

Okazało się, że to on był przyczyną nocnych pobudek. Po kilku dniach przesypialiśmy całe noce.  


Całymi dniami grało nam radio z chińskiego sklepu, które odbierało tylko dwie stacje - jakieś lokalne radio, pełne greckich gitar przerywanych wiadomościami, które brzmiały jak konkurs na to ile razy w ciągu pięciu minut można powtórzyć słowo Corona Jo, i radio Libia, które bez przerwy nadawało muzułmańskie modły. Innej muzyki nie było. 


Czasami powracało poczucie winy, że gdzieś tam świat się chyli ku upadkowi, a my tu, rozłożeni na piasku, w słońcu, wśród natury oddychamy czystym powietrzem i podziwiamy piękno stworzenia. 

Jednak szybko powstała mała “społeczność uwięzionych” przede wszystkim emerytów, których zastała tu epidemia i postanowili tak jak my nie wracać.

Spotykaliśmy się na plaży lub pod sklepem, wymieniając na dystans wiadomości o wzroście zachorowań w poszczególnych krajach i stanie służby zdrowia w Grecji. Wszyscy się bali, co będzie jak wirus dojdzie na Kretę. Był to zakład z losem tylko w jedną stronę, bo wiadomo było, że Grecja sobie nie poradzi. Ale wirus nigdy do nas nie dotarł. 

 
 
 

Comments


bottom of page